Nadszedł wreszcie dzień odbioru wyników badania rezonansem magnetycznym. Miałem przez cały czas nadzieję, że tym razem wszystko będzie już w najlepszym porządku. Biorąc pod uwagę, jak długą i burzliwą drogę musiałem przebyć, żeby wykonać to badanie, sam wynik wykluczający SM nie był już dla mnie najważniejszy. Priorytetem było zakończenie tej pseudo-przygody z badaniami na różnych urządzeniach MRI, a także walka z klaustrofobią, która temu towarzyszyła. Gdy swoje już odstałem w kolejce do rejestracji, wręczono mi pokaźnych rozmiarów kopertę...
Pierwszy raz byłem naprawdę załamany. Wróciłem do punktu wyjścia. Gdy wychodziłem z kliniki, schodząc po schodach, straciłem na ułamek sekundy siłę i czucie — sam nie wiem, co to było — w jednej nodze, tak jakby odjęło mi kontrolę nad mięśniem, i wywinąłem orła… Stres zrobił swoje. Gdy ludzie podbiegli, żeby mi pomóc, stres i niemoc przekształciły się w agresję...
Po zainstalowaniu tego wszystkiego rozpoczął się mój horror... Olbrzymia płyta, szeroka na parę metrów, zaczęła osuwać się na mnie z sufitu. Miałem wrażenie, jakby cały sufit na mnie zjeżdżał, zatrzymując się dopiero, gdy dotknął praktycznie mojego nosa, a raczej stelaża, który miał unieruchamiać moją głowę. Zapanowały egipskie ciemności. Chciałem krzyknąć, cytując klasyka: „ciemność widzę, widzę ciemność!!!”, lecz opanowałem się i już jako weteran ze stoickim spokojem nacisnąłem dobrze mi znaną z poprzedniego badania gruszkę, przerywając badanie...
...Po podaniu kontrastu zaproszono mnie do pomieszczenia, w którym wykonuje się badanie. Gdy tam wszedłem, już wiedziałem, że będzie cyrk... Zobaczyłem przed sobą rurę z wąską dziurą w środku. Przecież ja mam klaustrofobię! Hmm...w sumie to miałem... może już nie mam..? Dobra! Próbujemy, bo będzie wstyd...
Jak już wcześniej wspominałem, badanie rezonansem magnetycznym byłem zmuszony wykonać prywatnie. To, że prywatnie, nie oznacza, że bez skierowania... Udałem się więc na wizytę. Termin był bardzo szybki. Pan neurolog z uśmiechem na twarzy, pełen optymizmu, od razu zaproponował mi „wejście do programu”, oczywiście nieodpłatnie, jeśli moja dolegliwość będzie nosić nazwę "SM"...
Niestety, nie znalazłem skierowania na rezonans magnetyczny. Minęło trochę czasu od mojej ostatniej wizyty i musiało się gdzieś zapodziać. No cóż... Mówi się trudno i żyje się dalej. Natychmiast zasięgnąłem opinii u znanego i cenionego lekarza na całym świecie, czyli dr. Google. Po wpisaniu moich objawów oraz łącząc je ze skierowaniem na rezonans magnetyczny i tajemniczą postawą młodego lekarza z SOR-u, przed moimi oczami ukazała się fraza "DEMIELINIZACJA". Niedługo trzeba było czekać na powiązanie jej z hasłem "STWARDNIENIE ROZSIANE" i oblanie całego ciała zimnym potem...
Jakie mogą być pierwsze objawy stwardnienia rozsianego? Nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, bo SM to choroba ,,o wielu twarzach". Moja historia z SM rozpoczyna się jak z najlepszego thrillera, pełnego zaskakujących zwrotów akcji. Przyznaję bez bicia: życiowe wybory, które podejmowałem, nie zawsze sprzyjały dobrostanowi mojego organizmu. Krótko mówiąc: jeśli coś było szkodliwe, prawdopodobnie znałem to... i, co gorsza, prawdopodobnie to uwielbiałem... Dlatego początkowe objawy zwyczajnie zbagatelizowałem, zwalając na mój ówczesny tryb życia...
Po wielokrotnych obietnicach złożonych znajomym, dotyczących założenia bloga i opisania mojej walki ze stwardnieniem rozsianym (SM), w końcu zebrałem się w sobie i jest to moje noworoczne postanowienie. Zawsze byłem i jestem osobą dociekliwą, a moje doświadczenia ze specjalistami oraz „specjalistami” w dziedzinie stwardnienia rozsianego dałyby materiał na obszerną księgę. Dlatego postanowiłem podzielić moja opowieść na serię wpisów, publikowanych co miesiąc na blogu...